kryzys w małżeństwie forum
Chciałbym podzielić się z Wami dość długim opisem kryzysu w moim niespełna 3-letnim małżeństwie. Obecny status to oczekiwanie na rozprawę, a następnie badanie ważności sakramentu. O ile nie wydarzy się jakiś cud, na który już nie mam chyba nadziei.
Jestem w małżeństwie 22 lata, od 17 lat zyjemy w zdradzie. Jestesmy wspoluzaleznieni od siebie. Mam depresje, nerwice i jestem na lekach. Co tydzień chodze na terapie, maz również uczęszcza na terapie. Czy jest tu ktoś na grupie wspoluzalezniony od drugiej osoby i w jaki sposób sobie poradzil.
Witam. Jestem nowy na forum proszę o pomoc. Z żoną znamy się 8 lat w małżeństwie 4 lata, mamy syna 3 letniego. Mój problem zaczął się od ok. 2 lat temu. Urodziny syna , budowa domu, natłok obowiązków przez co zacząlem pić. Piłem by schować się od problemów. Zapomnieć chodź na chwilę o wszystkim.
Zaczynam też doceniać kryzys w naszym małżeństwie - stał się dla mnie okazją do otworzenia oczu, podjęcia pracy nad sobą, pogłębienia mojej relacji z Bogiem, rezygnacji z bożków. Mam nadzieję, że z czasem także mój mąż zobaczy naszą sytuację w podobny sposób - oraz, że się nawróci i powróci do wypełniania przysięgi.
Istnieje wiele teorii, dotyczących tego faktu. Jedna z ciekawszych, głosi, że kryzys małżeński staje się bardziej prawdopodobny, co mniej więcej 7 lat. Według niektórych naukowców dzieje się tak za sprawą atomów w ciele ludzkim. Faktem jest, że co 7 lat, wszystkie atomy znajdujące się w ciele ludzkim ulegają wymianie.
I kryzys jest w takim przypadku jedynie sztucznie odroczony, a prawdopodobieństwo, że wybuchnie z nasiloną mocą, jest duże. Kryzys nie musi oznaczać końca związku, a czasem dzieje się wręcz przeciwnie – kryzys wzmacnia relację. Przyczyny kryzysu. Każdy z nas jest inny, więc tym bardziej „podwójnie” inna jest każda relacja.
resep bolu jadul 4 telur anti gagal. Widok (11 lat temu) 17 stycznia 2011 o 00:14 czy dopadło to Was? u nas chyba tak, a jesteśmy po ślubie prawie 5 lat. Jak go pokonać? co radzicie? 0 0 (11 lat temu) 17 stycznia 2011 o 01:22 kryzysy są normalne, wręcz oczekiwane w małżeństwie - można się dzieki nim wzmocnić jako związek, ale można też na nich polec - jak przy każdym trudnym zadaniu. Nie ma na to jednej recepty, bo każdemu związkowi co innego "dolega", ale warto poszukać gdzie się zaczeło, co nie działa, postawić "diagnozę". To podstawa i to przychodzi często najtrudniej. A potem wolą dwóch osób (rozmowa, rozmowa, rozmowa) zebrać pomysły jak to zmienić, naprawić, odnowić. Najważniejsze i najpotrzebniejsze jest ZAANGAŻOWANIE... 3 0 (11 lat temu) 17 stycznia 2011 o 05:33 skorupka chetnie z toba pogadam 1 0 ~KL (11 lat temu) 17 stycznia 2011 o 06:34 ja też popieram fakt ,że to całkiem normalne :) czasem dopada na s dół -wydaje mi się ,że bierze się to stąd ,że często tak jest ,że nasze życie to taka trochę monotonia-praca,dom,dziecko czasem wyjście ale generalnie ciągle to samo i czasem tak się zbiera ,zbiera i uzbiera kryzys :)głowa do góry to minja naprawdę z to mija po paru dniach 0 0 ~mi (11 lat temu) 17 stycznia 2011 o 08:06 a ja uważam, że samo nie mija u nas było tak - tez czekaliśmy az samo sie rozwiąze nawet rozmowy nie pomagały niestety - i jedno szczescie ze oboje podjelismy decyzje ze potrzebujemy pomocy osób trzecich którzy sie tym zajmują profesjonalnie od sierpnia uczeszczamy na terapie 2 razy w miesiącu mamy spotkania i wiem ze gdyby nie to nie byłoby szansy dla nas 0 0 ~ja (11 lat temu) 17 stycznia 2011 o 08:21 ..........za 4 godz mam sprawe rozwodową takie kryzysy różnie sie kończą byłam zona 3 lata 0 0 ~mmm (11 lat temu) 17 stycznia 2011 o 08:50 Najważniejsze, wg mnie, jest podejście na starcie zmagania się z problemem. Jeśli mamy taką filozofię, że jak się nie udaje, to po co się męczyć, lepiej się rozejść, to praca nad związkiem, nawet przy pomocy specjalistów, może niewiele przynieść. Jeśli priorytetem jest dla nas małżeństwo, to jesteśmy w stanie dużo zrobić, by kryzys przetrwał. Nie mówię tu o jakimś uporczywym tkwieniu w czymś co i tak sensu nie ma. Jednak czasami warto powalczyć, chociaż sukces wydaje się nierealny. Mąż i ja wiemy co to kryzys. Bywało źle ale dla nas priorytetem jest rodzina i zawsze staramy się zrobić wszystko, by było lepiej. U nas działa. Mamy świadomość, że nie wszystko za nami, że może nas jeszcze dopaść kryzys. Postanowiliśmy, że minimum dwa razy w roku gdzieś pojedziemy na wakacje, czasami dłuższe, czasami kilkudniowe - wiadomo, z finansami i czasem wolnym różnie jest. Dla nas to lekarstwo idealne. Momentami rutyna, codzienność nas dobija, wręcz warczymy na siebie. Wystarczy spakować się, pojechac gdzieś na trzy dni i wracamy spokojniejsi, szczęśliwsi do domu. W naszym przypadku to działa idealnie. Ważne, by wyjechać w inne miejsce, odpocząć od codziennych spraw. Acha, małe dzieci nie są problemem (bo zaraz ktos mi napisze, że nie ma gdzie ich zostawić). My jedziemy z dziećmi. Może jest trochę trudniej, trochę mniej zwariowanie ale dla nas to akurat nie problem bo oboje jesteśmy zakochani w swoich dzieciach. I wolimy pomęczyć sie z nimi, niż pojechac bez nich i ciągle zastanawiać się, co robią. 1 0 ~mama (11 lat temu) 17 stycznia 2011 o 12:40 tak roznie sie koncza czasem jak w moim przypadku on czekal az ja podejme decyzje o rozstaniu jak czas pokazal tylko o to mu chodzilo bylam zona ponad 3 lata 0 0 ~skorupka76 (11 lat temu) 25 stycznia 2011 o 21:30 pogadam jak wrócę, teraz wyjechałam z dziećmi do rodzinki 0 0 do góry
dr Krzysztof Szwarc Sytuacja demograficzna kraju utożsamiana jest często ze stanem i strukturą ludności oraz z liczbą urodzeń i zgonów. Jeżeli opracowanie dotyczące spraw ludnościowych przygotowane jest przez osoby rzetelnie analizujące dane to zawiera w sobie stosowne wskaźniki, które pomagają zrozumieć powagę sytuacji. Stosunkowo rzadko w kontekście kryzysu demograficznego porusza się temat małżeństw. A przecież jest to również element ruchu naturalnego, w znaczący sposób wpływający na postawy i działania prokreacyjne. Najwięcej dzieci nadal rodzi się w małżeństwach Nadal zdecydowanie najwięcej dzieci rodzi się w związkach małżeńskich – w ostatnich latach rodzice około 75 proc. nowo narodzonych dzieci w Polsce są małżeństwem. Warto przy okazji zastanowić się czy ta większość to nadal „dużo”. Mniej więcej od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku wspomniany odsetek maleje. Wcześniej udział urodzeń małżeńskich w ogólnej liczbie narodzin był na stabilnym poziomie, około 95 proc. rocznie. W roku 1995 było to już 90,5 proc., w 2000 87,9 proc., w 2005 81,4 proc., w 2010 79,3 proc. a w 2015 75,4 proc. Te dane potwierdzają fakt zmiany podejścia do małżeństwa. Wcześniej praktycznie niedopuszczalna społecznie była sytuacja wychowywania dziecka poza związkiem małżeńskim. Małżeństwo odbierane było między innymi jako źródło zapewnienia dziecku godziwych warunków do wychowania. Gdy kobieta zachodziła w ciążę, nie będąc w związku małżeńskim to bardzo często rodzice dziecka, które niebawem miało przyjść na świat decydowali się na ślub. Dziś takie postrzeganie związku należy w wielu środowiskach do przeszłości i utożsamiane jest z pewnym zniewoleniem. Konsekwencją tego faktu jest to, że co czwarte dziecko rodzące się w Polsce ma rodziców, którzy nie są w związku małżeńskim. Urodzenia poza związkami małżeńskimi coraz liczniejsze Warto dodać, że odsetek urodzeń pozamałżeńskich w Polsce na poziomie około 25 proc. jest jednym z niższych w Europie. Tylko w trzech krajach Unii Europejskiej omawiany wskaźnik jest mniejszy niż w Polsce. Są to: Grecja (ok. 12 proc.), Cypr (ok. 21 proc.) i Chorwacja (ok. 22 proc.). W wielu państwach ponad 50 proc. nowonarodzonych dzieci ma rodziców, którzy nie są małżeństwem (np. Belgia, Dania, Estonia, Holandia, Słowenia, Szwecja). Relatywnie najwięcej takich dzieci rodzi się we Francji – 61 proc. Młode osoby coraz częściej decydują się na tzw. związki partnerskie, polegające na prowadzeniu wspólnego gospodarstwa domowego oraz wychowywaniu dzieci (jeśli się pojawią) bez „rejestracji” tego związku. Prawidłowość ta jest widoczna nie tylko we wzroście urodzeń pozamałżeńskich, ale także w liczbie zawieranych związków małżeńskich. W 2020 roku na ślubnym kobiercu stanęło 145 tys. par. W przeliczeniu na tysiąc mieszkańców kraju to zaledwie 3,78 ślubów. To zdecydowanie najniższa liczba w całej powojennej historii kraju. Należy jednak pamiętać o tym, że niektóre osoby zdecydowały się przełożyć lub odwołać ślub ze względu na ograniczenia związane ze stanem epidemii. Wcześniej, w drugiej dekadzie XXI wieku omawiany współczynnik oscylował wokół pięć (na tysiąc mieszkańców), a zawieranych było nieco poniżej 200 tys. związków małżeńskich rocznie. W latach 70-tych na ślubnym kobiercu stawało ponad 300 tys. par (średnio niespełna dziesięć na tysiąc mieszkańców), więc obecnie natężenie analizowanego zjawiska jest na poziomie połowy intensywności z okresu sprzed około 50 lat. Instytucja małżeństwa traci na znaczeniu Przytoczone informacje poświadczają fakt, że instytucja małżeństwa powoli traci na znaczeniu. W badaniach prowadzonych na młodych osobach coraz częściej pojawiają się opinie, że jest to zbędna formalność. Ale też argumentuje się taką postawę obawami o jakość związku i unikaniem procedury ewentualnego rozwodu. W badaniach pojawia się też tzw. dziedziczenie związków, co oznacza, że niemały odsetek młodych osób czerpie wzorce ze związku swoich rodziców, niestety też te negatywne: pochodzenie z rozbitej rodziny zmniejsza prawdopodobieństwo zawarcia związku małżeńskiego, a nawet szansę bycia w jakimkolwiek związku. Przytoczona analiza dotyczy związków małżeńskich cywilnych (w tym takich, które są zawierane w kościołach). Autor jest demografem, pracownikiem Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu, członkiem Sekcji Demografii Historycznej Polskiego Komitetu Demograficznego PAN, członkiem Polskiego Towarzystwa Statystycznego, redaktorem statystycznym Zeszytów Naukowych Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu, członkiem Rady Rodziny przy Ministerstwie Rodziny i Polityki Społecznej, a także Rady Rodziny przy Wojewodzie Wielkopolskim. Tata trojga dzieci. Zdjęcie ilustracyjne:
Szanowna Pani, Piszę do Pani w związku z problemem, jaki dotknął nasze małżeństwo w tym roku. Jesteśmy razem od 15 lat (poznaliśmy się w liceum), mamy dwuletnie dziecko. Do niedawna wydawało mi się, że wszystko dobrze się układa - w ubiegłym roku podjęliśmy starania o drugie dziecko, zaczęliśmy budowę domu. Jednak pod koniec ubiegłego roku mój mąż, w następstwie rozmowy z kolegą, który jest na etapie rozwodu, stwierdził, że w naszym małżeństwie nie było jednak tak różowo, i jak to powiedział "przejrzał na oczy". Prawdą jest, że rzeczywiście to On zawsze wyznawał mi miłość, On był od dawania uczucia, mnie zdarzało się to rzadko. Nasze współżycie też odbiegało od ideału, chyba po prostu wydawało mi się, że nie muszę się jakoś szczególnie starać, bo jakoś to będzie, bo przecież się kochamy, nadajemy mimo wszystko na tych samych falach, mamy podobne poczucie humoru, i jak to sobie zawsze podkreślaliśmy - nie wyobrażamy sobie życia bez siebie. Po rozmowie z kolegą mąż wybrał się nawet do seksuologa, który chyba jeszcze bardziej utwierdził Go w przekonaniu, że nie jesteśmy zbyt dopasowani. W końcu mąż postanowił o tym wszystkim porozmawiać ze mną, ale ja Go odtrąciłam, zła, że nie przyszedł z tym wszystkim do mnie w pierwszej kolejności, tylko podejmował takie kroki za moimi plecami. Padło wiele przykrych słów z mojej strony, których nie jestem w stanie sobie wybaczyć. Kiedy mąż zakomunikował mi, że On już nie widzi szansy dla naszego związku, po raz pierwszy w życiu się przestraszyłam - tak mną ta rozmowa wstrząsnęła, że wizja utraty człowieka, którego tak mocno kocham (a którego do tej pory często raniłam słowami i nie tylko) spowodowała, że "obudziłam się" i zrozumiałam swoje błędy. Chciałam wszystko naprawić, mąż zresztą widzi, że się zmieniłam i to docenia. I tak jak na początku wydawało Mu się, że już nie ma dla nas szansy, że powinien się wyprowadzić, tak po jednym z wyjazdów służbowych wrócił i stwierdził, że nie wyobraża sobie życia bez nas i że nigdzie się nie wyprowadza. Minęło półtora miesiąca, ale nic niestety nie zaskoczyło - mąż od czasu naszej ostatniej kłótni widzi we mnie jedynie matkę naszego dziecka i jak twierdzi, nie czuje żadnego pożądania do mnie, coś w Nim pękło i obawia się, że jest to nieodwracalne. W konsekwencji postanowił ostatnio wyprowadzic się jednak, mając nadzieję, że jest to jedyna szansa na uratowanie naszego związku i wierząc w to, że rozłąka obudzi w Nim dawne uczucia, a tęsknota za mną i domem spowoduje zmianę Jego nastawienia. Nie wiem co robić, boo kocham tego człowieka ponad wszystko na świecie i oddałabym wszystko, żeby móc cofnąć czas.. On widzi moje zmiany, docenia, ale co z tego, skoro jest już chyba za późno.. Bardzo proszę Panią o poradę co mogę w tej sytuacji zrobić? Mam tyle miłości, która chciałabym Mu dać, tyle planów na naszą wspólną, nową przyszłość, które chyba się nigdy nie zrealizują..jestem załamana. Zastanawiam się nad sensem terapii małżeńskiej, chociaż z drugiej strony, nie wiem czy mój mąż po prostu nie postawił już na mnie krzyżyka i mówi o wyprowadzce w kategorii ratowania naszego małżeństwa dla świętego spokoju, żeby mnie jeszcze bardziej nie ranić. Czy widzi Pani jeszcze dla nas szansę? Z góry dziękuję za odpowiedź. z poważaniem, Agnieszka
kryzys w małżeństwie forum